Hasła, które przyświecają naszym warsztatom to:
-
stwarzanie
-
praca,
-
miłość.
Te 3 słowa są kluczem, ale … co one tak naprawdę znaczą. Słowa niosą za sobą określone znaczenie. Ale czy wszyscy używamy tej samej definicji. Często kiedy rozmawiamy ze sobą to zaczynamy się spierać na temat tego o czym mówimy i kiedy już się wygadamy, a czasem pokłócimy nawet to okazuje się, że w esencji mieliśmy to samo na myśli, ale nasze umysły trochę inaczej to widziały. Dlatego trzeba .. rozmawiać i przyglądać się słowom. Dla mnie jest to wielka praktyka zwłaszcza poprzez bycie tłumaczem, kiedy muszę zrozumieć, poczuć dane słowo, aby móc je dobrze przetłumaczyć. Oczywiście kiedy tłumaczę na żywo różnych trenerów to nie ma czasu na zastanawianie, jestem we flow, ale to, że udaje mi się to robić dobrze jest wynikiem wielu lat siedzenia i „dłubania” różnych tekstów. Bo nauczyłam się angielskiego sama, w domu, pożyczając zeszyty od koleżanek, a w ogólniaku musiałam się uczyć niemieckiego i z niego zdawałam maturę – nawet ustną na 4. Ale angielski był zawsze zawsze moją miłością, czymś co chciałam robić w życiu. Więc robiłam to sama w domu. Chciałam bardzo zrozumieć słowa mojej Guru, a wtedy, ponad 20 lat temu nie było żadnej książki przetłumaczonej. Więc, ja zaczęłam tłumaczyć, choć znałam angielski bardzo słabo, ale po prostu siadałam codziennie i tłumaczyłam. Nie dla kogoś, ani dla publikacji, tylko dla czystej radości poznania nauk Mistrza. Kontemplowałam te nauki i chodziłam czasem tygodniami z jakimiś słowami, czy zdaniami. Słuchałam również płyt i nagrań video. I w ten sposób nauczyłam się potem mówić i wyrażać po angielsku. I wiele marzeń w moim życiu spełniło się dzięki temu wysiłkowi, który wtedy włożyłam w naukę i pasję. Bo pierwszą prace, którą dostałam w organizacjach pozarządowych otrzymałam tylko dlatego, że znałam angielski i pierwsze zadanie testowe, czy się nadaje było przetłumaczenie ulotki Elbląskiego Stowarzyszenia Wspierania Inicjatyw Pozarządowych. I dostałam tą pracę, choć szef wiedział, że nie mam zielonego pojęcia o trzecim sektorze, nie odróżniałam wtedy fundacji od stowarzyszenia, nie wiedziałam co to znaczy pisać projekty, nie znałam zasad działania administracji, a mój szef był trzecią kadencję radnym. Ale angielski był moim kluczem do spełnienia siebie, bo w tej pracy odkryłam co chcę robić w życiu i do dziś to dokładnie robię. Tylko używam różnych narzędzi, niż te, które poznałam tam, ale misja wspierania inicjatyw obywatelskich i wprowadzanie zmiany na lokalnej ziemi jest ciągle moją misją, którą wykonuję codziennie w praktyce, gdziekolwiek mieszkam czy przebywam.
I nadal ten klucz działa. Tym kluczem jest nie czekanie na nagrodę-zapłatę, tylko podążanie za swoją pasją i misją. Wielokrotnie się zastanawiałam dlaczego ludzie do mnie dzwonią i chcą żebym pomogła im założyć fundację czy napisać projekt o dotację w Warszawie, Radzimowicach, Katowicach, czy Wrocławiu, choć mogę im dać namiary na doradców z tamtych rejonów, bo znam wiele osób i organizacji w ramach sieci SPLOT, którzy robią to nawet może lepiej niż ja. Ale jednak oni nie chcą kogoś innego. Więc ja idę, czy jadę, najczęściej stopem, bo jako społecznik nie mam za dużo kasy i niosę światełko. I najczęściej za tą pracę nie otrzymuję wynagrodzenia, ale to nie jest ważne. Bo nagroda czasami przychodzi w zupełnie innej formie.
Pamiętam, kiedy w 2005 roku wyprowadziłam się z Elbląga na wieś koło Rawy Mazowieckiej. Po drodze jeszcze mieszkałam w Berlinie, gdzie miałam realizować świetny kulturalny projekt „Zeitraume Berlin” – Odkryj Berlin z grupą międzynarodową. Ale nie mogłam tam być z moimi dziećmi, z tymi, których kocham najbardziej, więc stwierdziłam, że żadne cudowne projekty nie mają sensu bez nich. I zamieszkałam na wsi, nie mając pojęcia co będę tam robić. Po miesiącu odpoczynku, spędzaniu czasu z dziećmi, rodzinką, piękną okoliczną przyrodą, rezerwatem rzecznym i lasem, poczułam, że muszę coś zrobić. Ale nie wiedziałam co, choć wtedy założyłam firmę i dostałam dotację na jej rozkręcenie, ale dalej siedziałam na tyłku, bo nikogo nie znałam w okolicy oprócz mojej rodziny. Ale nagle zobaczyłam, że moje dzieci są bardzo zadowolone z wiejskiej szkoły, do której chodziły. Więc pomyślałam, że może się jakoś odwdzięczę za to, co oni otrzymali, bo przeszliśmy wiele, a teraz one odzyskały spokój i radość w tej szkole. I poszłam do szkoły, porozmawiałam z dyrektorką i zaproponowałam napisanie jakiegoś projektu, bo przecież się na tym znam. Dyrektorka była zaskoczona i ucieszona i wyraziła oczywiście zgodę. W ciągu tygodnia napisałam projekt na warsztaty ekologiczno-fotograficzne i poszłam z nim do wójta po podpis pod wnioskiem. Wójt po mojej prezentacji był zszokowany, że ktoś taki znalazł się na tej małej wsi i zaprosił mnie na szkolenie Leader Plus (notabene, o którym od kilku lat marzyłam). I na drugi dzień na tym szkoleniu zaproponował mi pracę, wykonanie pewnego zlecenia za dosyć konkretną kwotę. Realizując to zlecenie, musiałam poszukać partnerów, lokalnych fotografów, bo zlecenie dotyczyło przygotowania spisu zasobów historyczno-przyrodniczo-społecznych Krainy Rawki. Ja nie miałam o tym pojęcia, nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale wymyśliłam sobie, że zrobię prezentację multimedialną tych zasobów, żeby o nich nie gadać, tylko je pokazać na fotografii. Ale wtedy była wielka zima i mróz i śnieg leżał przez 3 miesiące i nie mogłam robić sama żadnych zdjęć. Ale wkrótce poznałam kilku fotografów lokalnych, z których jeden był niezwykle przystojny i chętny do współpracy. Polecam Wam jego zdjęcia, bo jest naprawdę dobry: http://www.darekpiwowarski.com/index.php?id=omnie Zrobiliśmy piękną prezentację, po miesiącu zostaliśmy parą, potem wynajęliśmy domek blisko natury i tworzyliśmy przez 4 lata dom pełen miłości i wsparcia dla przyjaciół, z którymi razem założyliśmy Stowarzyszenie Przyjaciele Pięknej Ziemi i robiliśmy setki fajnych rzeczy. To było więcej warte niż wszystkie pieniądze, które mogłabym zarobić w Berlinie, czy pracując w gminie :).
Dlaczego opowiadam wam tak osobistą historię? Bo na jej podstawie ja sama nauczyłam się więcej o życiu i podążaniu za tym, co się pojawia, za tzw. „Flow”, za pasją wynikającą z serca, a nie z chęci zysku niż z wielu książek o zarabianiu pieniędzy czy warsztatów Prosperity, w których brałam udział od 17 roku życia.
Bo Obfitość i Bogactwo znaczy dla każdego z nas różne rzeczy. O tym też pisze dużo Rick Jarow w swojej książce „Alchemia Obfitości” , którą Wam polecam.
Nie jestem doskonała, nie jestem rzetelna, nie jestem Mistrzem, nie jestem bogata i i nie przyjeżdżam do was, żeby sprzedawać wam jakiekolwiek nauki. Przyjeżdżam tylko dlatego, żeby podzielić się z wami moją miłością do Was, do Boga i pasją w podążaniu drogą służby – służenia z miłością Matce Ziemi i Bogu Ojcu, który dla mnie mieszka w każdym człowieku i w każdym zwierzęciu i w każdej roślince i w każdym kamieniu i stworzeniu. Ja chcę tylko podać dalej, przekazać, to co otrzymałam, czego doświadczyłam od wielkich mistrzów. Mistrzów, którzy traktowali mnie jak równą sobie i dlatego ja traktuję Was jak równych sobie. Uczę się od Was tak wiele, pokazujecie mi moje lustro i jedyne czego pragnę to wyrazić Wam wdzięczność, że … przyszliście na spotkanie ze mną, że odpowiedzieliście na moje zaproszenie.
Nie mogłam przez tydzień zabrać się do napisania tego tekstu. Napisałam 3 zdania i koniec. Siadałam i płakałam, chciałam się wycofać, bo wiedziałam, że nie spełniam waszych oczekiwań, że obiecałam napisać do was ten list i nie zrobiłam tego. Czułam, że nie jestem doskonała, że jest wielu innych mistrzów, którzy mają do powiedzenia o wiele więcej mądrości niż ja, którzy są bogaci, mają wielkie firmy, organizacje i setki uczniów. Ale dostałam kilka maili, telefonów z pytaniem, czy przyjeżdżam, bo kilka osób na to czeka. Więc zdecydowałam, że jednak przyjadę, bo wiem, że mamy razem coś do zrobienia. Po prostu do zrobienia razem. Nie do nauczenia, ale przypomnienia sobie, kim jesteśmy i jak możemy razem wyrażać na zewnątrz to kim jesteśmy. Bo dla mnie cała praca, którą wykonuję w życiu jest byciem sobą, dzielenia się tym kim jestem i co doświadczyłam w życiu. Kiedyś mój przyjaciel Lord Harrington przysłał mi zdjęcia swoich trzech jaguarów (samochodów :), zamku w Anglii i posiadłości w Teksasie z podpisem „Moje królestwo”. A ja mu w odpowiedzi wysłałam zdjęcie podsumowujące warsztaty w ramach projektu „Przyjaciele Dzieci Ulicy”, który realizowałam w Elblągu, gdzie było ponad 60 uśmiechniętych młodych ludzi z Elbląga, Polski i Kaliningradu z dopiskiem „My people are my KingDom” – „Moi ludzie są moim królestwem” (gra słów od mojego imienia jest czytelna również). Parę dni temu ktoś ponownie mnie zapytał: No i co masz z tego, że tyle różnych projektów i tyle fundacji założyłaś, gdzie korzyści z tego? I powiedziałam, że te korzyści są we mnie, wewnątrz, mogę je zabrać wszędzie, nie kosztują nic, a jednak są największym majątkiem mojego życia. I że najwięcej dla mnie znaczy to, że spotykam na ulicy w Elblągu młodego chłopaka, którego nie widziałam 5 lat, który mówi mi, że na moich warsztatach po raz pierwszy dotknął konsoli dijeskiej i rozmawiał z moim kumplem z radia, którego zaprosiłam do współpracy i wtedy zakochał się w tego typu muzyce i teraz jest to jego pasja i zawód i w ten sposób zarabia na życie.
Poznań, 20 listopada 2011